Gdy tu przyszła, najbardziej drażniło ją wielkie, puste okno. W nim tylko metalowe żaluzje pełne kurzu. Iga nie mogła przywyknąć do ogołoconego widoku. To, co znała dotychczas, to drapowane zasłony u mamy i gipiurowe wzory na tiulu. Od tego okna wiało chłodem, a ona już i tak była wystarczająco zmarznięta. Nie dało się nic zrobić. Ktoś nawet nie pomyślał o zamontowaniu karniszy, a pierwsza umowa najmu, jaką Iga podpisała w swoim życiu, nie przewidywała wiercenia dziur w suficie.
Był listopad. Iga zaczęła przyglądać się drzewom dookoła. Wszystkie gubiły liście. Żadne nie przypominało jej magnolii. Coraz częściej padało i wiało, a wtedy blok huczał obcymi odgłosami. Czuła, że jest obserwowana. Pojawiła się jak intruz wśród nieznanego sobie plemienia użytkowników klatki schodowej. No i jeszcze ta jej mała sunia. Na każdym spacerze walczyła o teren. Obsikiwała najmniejsze nawet skrawki ziemi. Rzucała się na inne psy z energią Rottweilera. Iga mówiła głośno „przepraszam”, ale potem głaskała psinę. Czuła, że wreszcie ktoś jej broni.
Po dwóch tygodniach postanowiła ubrać choinkę. Dokładnie 1 grudnia. Zaczęła liczyć „rzeczy pierwsze” w swoim życiu i dopisała do nich sztuczne drzewko. Tak naprawdę, to chciało jej się nad nim płakać, ale płacząca matka to słaby widok dla dzieci. Kupiła nowe bombki, lampki na balkon i renifera. Szybki sposób na oswojenie pustki. Opuściła żaluzje do połowy okna. Na zewnątrz świeciły rogi i migotał sznur lampek. Delikatnie jak chmara świetlików. W pokoju choinka. Dzieci były zachwycone, chociaż ani przez chwilę nie zapachniało lasem. W oddali, na horyzoncie Iga widziała ogromną bryłę szpitala. Drzewko trochę zasłoniło rude budynki gospodarcze i dziesiątki okien. Za każdym z tamtych okien było cierpienie. Jeżeli Iga płakała, to tylko w nocy. Nad własnym. Przy łóżku postawiła fotografie dzieci. Do szafy przykleiła zdjęcie ojca. Mamy nie, bo mama wciąż żyła i płakała nawet więcej od niej. Iga doszła do wniosku, że rozpacz ma w genach. Siłę na szczęście też i rzadką umiejętność zaciskania zębów. Stanie na tych cholernych rzęsach i już! Na okno patrzyła wtedy, gdy syn biegł zobaczyć śnieg. Wychodziła na balkon po to, aby podnieść renifera, którego ciągle przewracał wiatr. Zamknęła stary świat za szybą, podkręciła grzejniki. Zaczęła trochę lepiej spać. Odtajała. Oddychała spokojniej. Czasem siadała w nocy z kubkiem herbaty na fotelu i patrzyła na wzór, w jaki układały się światła szpitala. Nie przypominało to żadnej trwałej konstelacji. Zupełnie tak samo, jak jej życie ostatnio. Istniała w nim jednak żelazna oś: dzieci-praca-gotowanie-sprzątanie-nauka-#coniezabijetowzmocni…
Po miesiącu Iga nie miała już czasu siedzieć z herbatą w fotelu i rozmyślać.
Tuż po feriach przyszło obce. Skradało się gdzieś z Wuhan. Ktoś szeptał o nietoperzach, o mokrym targu, ktoś inny o sabotażu Chin przez USA. Iga miała za dużo obowiązków, aby się zamartwiać wirusem na drugiej półkuli. Nic się przecież samo nie zrobi, nawet pomidorowa. Telewizję już dawno przestała oglądać. Posty na facebooku wydawały się coraz bardziej podobne do przypływów i odpływów. Coś w nich wzbierało, zabierało uwagę i odchodziło. Lepiej książkę poczytać albo poćwiczyć zadania z synem. Jednak obce rozlewało się głębiej i szerzej. Było we Włoszech, we Francji, w przejętej twarzy nauczycielki jej dziecka. 11 marca już nie dało się go zignorować.
Tamtego dnia Iga poczuła wyraźny niepokój. Najpierw pobiegła na zakupy do spożywczego, potem nieoczekiwanie wyszła z pracy kilka godzin wcześniej. Nikt nigdy nie wysłał jej z pracy do domu, a tu proszę! Pandemia. Pojechała do przychodni po receptę. Tam polecono jej natychmiast opuścić budynek i zadzwonić po kod e-recepty, jeśli faktycznie taka niezbędna.
- Leczymy przez telefon – usłyszała od właściciela NZOZU.
Wydało jej się to bardzo zagadkowe. Niedorzeczne wręcz. Dopisała to zdanie do listy „rzeczy pierwszych”, która już puchła w jej głowie. Odebrała szybko syna ze świetlicy, przytuliła córkę po przerwanych lekcjach w szkole i zadzwoniła do pozostałych dzieci.
Następnego dnia obce wyskakiwało zewsząd. Z każdej rozmowy, z telewizora, z apteki, z zamkniętej na amen kwiaciarni. Po dwóch tygodniach Iga patrzyła na psa i zastanawiała się, czy jemu też ma dezynfekować łapy. Ulice opustoszały. Miasto przypominało zamek z bajki o Śpiącej Królewnie. Forsycje zaplanowały mimo wszystko zakwitnąć. Za oknem wdzięczyły się do siebie gołębie. Spacery z synem Iga postanowiła odbywać regularnie. W masce, przyłbicy, rękawiczkach i z płynem odkażającym w pogotowiu. Stres dopadał ją jednak tuż za drzwiami:
- Niczego nie dotykaj! Proszę! Bo jest wirus!
Dziecko jak na złość miało ochotę zbadać Wszechświat. Zaczynało od dzwonka, ścian na klatce schodowej i barierki, a kończyło na drapaniu się w kącikach ust i pocieraniu oczu. Po pięciu minutach Iga stała nad nim spocona i bezradna. Kuriozalność sytuacji zrozumiała mniej więcej po miesiącu. Przez kilka lat prosiła przecież syna, aby schodząc po schodach trzymał się poręczy. Inaczej potknie się i spadnie. A teraz nagle mu tego zabrania. Na spacerach wcale nie było lepiej.
- Dzień dobry – zakrzyknął mały do ekspedientki z „Groszka”. Kobieta siedziała w kucki przed wejściem do sklepu. W jednej ręce trzymała komórkę, w drugiej papierosa. Cisza.
- Dzień dobry! – Zakrzykną głośniej. Kobieta nawet nie podniosła głowy z nad telefonu.
- Mamo, czy ta pani nie mówi?
- Nie wiem. Myślę, że mówi, tylko chyba jest bardzo zajęta. Być może czeka na ważną wiadomość.
- Dzień dobry! - Zakrzyknęło dziecko do człowieka, który na ich widok przeszedł na drugą stronę ulicy.
- Mamo, czy ten pan też nie mówi?
- Nie wiem. Myślę, że mówi, tylko może się zdziwił, że spotkał kogoś tak miłego jak ty, kto mówi mu „dzień dobry”. I z tego zdziwienia zapomniał ci odpowiedzieć synu. O, popatrz, jakie mlecze tu wykwitły! Czy pamiętasz, że z nich będą dmuchawce?
Iga pomyślała, że teraz cały świat stał się innym plemieniem i ona już nie wie, jak go tłumaczyć dziecku. Nawet nie zauważyła, kiedy mlecze zamieniły się w łany dmuchawców. Przez to zamknięcie przegapiła wiosnę. Prawie.
Zaczęło się od tego, że któregoś dnia podciągnęła żaluzje w oknie znacznie wyżej. Do pokoju wpadło więcej światła. Iga przywykła do braku firanek. Wyszła na balkon, który nagle wydał jej się ciepły i przytulny. Postanowiła zazielenić teren. Razem z synem zasiała sałatę i koper. Posadziła cebulki tygrysówki. Od mamy przywiozła konwalie, lilie, trochę hosty i całą donicę pietruszki. Z ogrodniczego cztery kępy ziół i kij do zawieszenia flagi na 1 maja. Ze spaceru przytargała ukochany bluszcz, fiołki i barwinek. Na środku, tuż za szybą, postawiła leżak. Samotność zapełniła książkami. Wraz z ilością roślin rosło jej poczucie bezpieczeństwa. O świcie siadała na leżaku otulona w koc. Słuchała odgłosów ptaków. Drzewa wypuszczały liście. Po pierwszym deszczu Iga miała za oknem wyspę różnych odcieni zieleni. Tylko drzewo najbliżej balkonu jakby zamarło. Iga nie lubiła śmierci. Zawsze ją zaskakiwała. W oddali wierzby i brzozy już prężyły ulistnione gałęzie, a to jedno drzewo trwało jak zaklęte. Iga patrzyła na pracownika szpitala, który – ubrany prawie jak kosmonauta - regularnie pchał taczkę z odpadami. Obserwowała okna budynku, które rozświetlały się po zmroku. Zatrzymywała wzrok na pierwszym kwiatku pelargonii od siostry i na sałacie rozkrzewionej w skrzynce pod folią. Wracała myślami do żółtego bratka, który przezimował w jej dawnym ogrodzie. Wiedziała, że bez niej tam zginie. Na myśl o ogrodzie zawsze robiło jej się smutno. Bolało. Tak mocno, jakby ktoś darł pazurem po sercu.
Wiedziała o ginięciu znacznie więcej niż inni. Po drugiej stronie „rzeczy pierwszych” uszeregowała w głowie straty. Bezlistne drzewo za oknem tylko potęgowało jej przygnębienie. Uschło? Zmarzło? Któregoś poranka, gdy sroki darły się jak opętane, Iga dostrzegła pąki.
- A jednak! Namyśliło się! – zawołała ucieszona.
Od tej pory codziennie kierowała tam uwagę. Była bardzo ciekawa, jaki tajemniczy gatunek rozwija się późną wiosną. Po tygodniu stanęła przy szafie, popatrzyła na fotografię ojca. Oczy zawilgotniały:
- Tato, to jesion. Taki sam jak tamte nasze drzewa przy wybiegu dla koni.
Dawno temu Iga wspinała się na żerdzie, zrywała kiście młodych nasion i karmiła zwierzęta. Ojciec spokojnie przyglądał się jej akrobacjom:
- Hej, tylko nie spadnij! – ostrzegał z uśmiechem. - A jakbyś miała spadać, to krzycz! Zawsze cię złapię, maleńka.
Comments