top of page
  • Zdjęcie autoraJadwiga Graboś

Nieznana Liczba kroków

Dzień dobry, wyjeżdżam. Małachowskiego 17. Znajdę Panią ☺ Dziś rano przebyła Pani chyba wszystkie ścieżki. Zostało coś dla nas?

Gdy podjeżdżam pod „Dom Prasy”, Pani Agata właśnie wychodzi. Kilka dni wcześniej przyznałam, że nie widziałam Kuncewiczówki. Taktownie to przemilczała.

- Ona jest tam, dosłownie obok. To stąd biegałam do Pani Marii. Dziś niestety musimy pójść dookoła.

Od strony „Domu Prasy” posesję oddziela ogrodzenie z siatki. Pojawiło się nagle i zamknęło przejście. Mamy kilkadziesiąt metrów, a musimy iść najpierw w dół, potem w górę. Nielogiczne utrudnienie. Komary tną bezlitośnie. Pani Agata ratuje mnie sprayem. Zapomniałam wygodnych butów na zmianę. Odkryte sandały ślizgają się na kamieniach. Rano padało. Muszę uważać. Przed nami wyrasta willa Marii i Jerzego Kuncewiczów. Ciemne drewno kontrastuje z bielą ram okiennych i jasnym kamieniem.

Pani Agata jest moją przewodniczką. Jej dzieciństwo to Kazimierz i ten dom pachnący sosnami. Wskazuje na przedmioty i huculski piec, który Jerzy kazał wykonać specjalnie dla żony. Każde pomieszczenie to inna część doby: tu Pani Maria miała gabinet, tu zapraszała gości na herbatę, tu się jadło śniadania. Tu odpoczywała. Tu spała. Oglądam płyty i stary adapter. Dotykam pieca, zasłon i otwartego notatnika, na którym leży czarna lupa: na czwartek, trzeciego czerwca o 11.30, Pani Maria zaplanowała pochyłym, kształtnym pismem odwiedziny Ewki.

Podłoga skrzypi, lampa oświetla łóżko pisarki. W garderobie garsonka z białym kołnierzem, jedwabna suknia i przybory do pielęgnacji. Na oparciu krzesła połyskuje ażurowa narzutka. Też mam w zwyczaju tak kłaść ubrania. Te są zdjęte na chwilę, porzucone na zawsze. Kalendarz ścienny zatrzymał się w lipcu 1989. Na stoliku mosiężny dzwonek, książeczka do nabożeństwa i włożona pomiędzy kartki Nowenna do Maryi Matki Miłosierdzia. W salonie książki w stylowych biblioteczkach. Dedykacje. Ślady ważnych spraw. Pani Maria patrzy na mnie ze zdjęcia. Delikatne rysy, światło i ciepło.

Urodziłam się kilka lat po powrocie pisarki z emigracji. Byłam małą dziewczynką z wiejskiego podwórka. Pierwszy raz do Kazimierza pojechałam dopiero w liceum. Polonistka napisała pod jednym z moich wypracowań, że klimatem przypomina ono „Cudzoziemkę”. Nie znałam takiej książki.

Wiem, jak się rodzą marzenia. Stojąc wśród zastygłych w czasie przedmiotów, wyobraziłam sobie inną małą dziewczynkę, Agatę Tuszyńską, która podziwia znaną pisarkę, słucha jej opowiadań, chce tak jak ona nosić korale i eleganckie garsonki. Dziś jest obok mnie, poprawia szal i czerwony plecaczek, uśmiecha się serdecznie i oprowadza mnie wąskimi schodami po całej willi. Przed wyjściem opieramy dłonie na balustradzie z metalową wiewiórką. W sadzie znajduję jabłka, które pachną swojsko. Drzewa podobno pamiętają właścicieli. Żal odchodzić, ale Pani Agata ma plan na nasz spacer. Komary podążają za nami: leśnym jarem, drogą przez pola i obok wiejskich zagród. Szosą w dół, aż do Cmentarza Żydowskiego na Czerniawach.

Ściana płaczu wzniesiona z uratowanych płyt. Przecięta szczeliną. Przechodzimy przez nią na drugą stronę, wprost w cichy las, który pamięta. Dotykamy macew podpartych gałęziami. Pytam o stosy kamyczków ułożone na każdej z tablic, o symbolikę zdobień i znaków. Obcy mi język liter, ale emocje znane. Wiem, gdzie jestem.

Co jest na końcu leśnego stoku? Wspinamy się, przystając przy drzewach. Pierwszy sprawdzian kondycji. Przegrywam. Pani Agata już odpoczywa na polu czarnych porzeczek, gdy zmęczona siadam obok niej. Szukam resztek owoców. Na kretowisku dostrzegam jaszczurkę wylegującą się w słońcu.

- Widzi Pani, życie! Na końcu czeka życie. I porzeczki.

Schodzimy ostrożnie. Tu łatwo się ześlizgnąć. Pani Agata wybiera drogę do Wąwozu Korzennego. Miał być gdzieś blisko, ale idziemy zastanawiająco długa. Krótki przystanek przy Starej Chacie z omszałym dachem. Czerwony plecaczek Pani Agaty niezmiennie przede mną. Sandały zaczynają mnie ocierać. Jak mogłam zapomnieć butów na zmianę? Spacer okazał się całodzienną wędrówką. Gdy czerwony plecaczek oddala się zbytnio, Pani Agata przystaje i odwraca się do mnie z uśmiechem.

- Tak, tak. Ja to zawsze robię moim studentom. Niedługo nikt nie zechce ze mną chodzić.

Zaprzeczam. Ja zawsze. Tylko te buty.

Przed wejściem do wąwozu jest klubokawiarnia. To oznacza oddech i lemoniadę z krwawnika. Kiedyś garściami rwałam zielsko na miedzach dla młodych indyków, a tu proszę: lemoniada! Na placuszki z kimchi i cukinii czekamy nieco dłużej, ale smakują świetnie. Korzeniowy Dół to inny świat. Mogłabym tam zostać. Mogłabym tym wąwozem iść do końca życia. Światło, cień i potężne korzenie drzew nad głową, wczepione w lessowe ściany. Przy wyjściu znów czarne porzeczki. Mijamy kapliczkę i dziewanny rozsiane po polach. Kot, który przypomina mieszańca tygrysa i wiewiórki, na nasz widok czmycha do rowu. Przy drodze stoliczek z malinami po 5 zł i napis Samoobsługa. Na piętach przeczuwam solidne odciski.

- Od tej wieży to już naprawdę niedaleko – Pani Agata zatrzymuje się przy słonecznikach. Lubi fotografować.

Widać zaledwie czubek wieży. Plecaczek oddala się i przystaje. Pani Agata smakuje przydrożnych wiśni, ja już nie mam odwagi. Mieszanka malin, krwawnika i placków daje o sobie znać. Intensywnie smakuję krajobrazy. To Kazimierz jakiego nie znałam. Schodzimy na Rynek obok baszty i kościoła. Jeszcze tylko kwas chlebowy nad Wisłą, kazimierskie koguty, dziesiątki komarów i uścisk. Wdzięczność za dobry dzień.

Nie mam aplikacji do liczenia kroków. Zrobiłam ich nieznaną liczbę. Za słońcem.

Pani Agato, proszę o jeszcze.


Kazimierz Dolny, 29 lipca 2020 r.




bottom of page